The Cure „Songs Of A Lost World”, Universal, 2024
Zaczynali pod koniec lat 70., grając proste i melodyjne piosenki w post-punkowej formule w rodzaju „Boys Don’t Cry” Potem zwrócili się w stronę zimnej fali spod znaku Joy Division, czego wytworem była słynna płyta „Pornography”. W końcu skończyli jako pionierzy alternatywnego popu z przebojami w rodzaju „Friday I’m Love”. Nastroszona fryzura Roberta Smitha nie bez przyczyna stała się ikonicznym wizerunkiem gotyckiej subkultury – mimo tych zmian, właściwie każda płyta The Cure była spowita mniejszym lub większym mrokiem.
Nie inaczej jest z nowym albumem w dyskografii grupy. Jego tytuł ma osobisty ton: piosenki na „Songs Of A Lost World” zostały zainspirowane śmiercią ojca, a potem śmiercią brata wokalisty grupy. Nic więc dziwnego, że przenika je głęboki smutek, wynikający z faktu, że wszystko w naszym życiu ma swój koniec. Znajduje to perfekcyjne wcielenie w muzyce The Cure: na płytę składają się długie i niespieszne piosenki, w których tym razem główną rolę odgrywa piano i klawisze. Tęskny wokal Smitha dodaje tej muzyce wspomnianego gotyckiego sznytu. Nie tylko dla fanów The Cure to najważniejsza płyta rockowa mijającego sezonu.

Coldplay „Moon Music”, Warner 2025
Aż trudno uwierzyć, że ta brytyjska grupa zaczynała swą karierę na początku XX wieku, nagrywając takie płyty, jak „Parachutes” czy „A Rush Of Blood To The Head”. Składały się nań kunsztowne piosenki, zgrabnie łączące folk z rockiem. Ich popularność sprawiła, że Coldplay zaczął grać na stadionach i chcąc nie chcąc przeszedł zaskakującą ewolucję w stronę nowoczesnego popu. Chris Martin z kolegami i tutaj radził sobie świetnie, a kulminacją tego trendu okazał się przebojowy album „A Head Full Of Dreams”.
Od tamtej pory minęło już prawie dziesięć lat. Dziś Coldplay nadal podąża wyznaczonym wtedy tropem, niestety już bez dawnego polotu. Może, gdyby ktoś nie słyszał „A Head Full Of Dreams”, to „Moon Music” przyprawiłaby go o szybsze bicie serca. Tymczasem pamiętając o tamtych hitach, trudno się zachwycić nowymi dokonaniami Brytyjczyków. To oczywiście nadal epicki pop, w którym jest miejsce na stadionowe refreny, taneczną rytmikę i panoramiczne brzmienie – tylko niestety te nowe piosenki nie są już tak efektowne jak kiedyś. Może Coldplay powinien przemyśleć powrót do swych korzeni?

Tears For Fears „Songs For A Nervous Planet”, Universal, 2024
Roland Orzabal i Curt Smith zadebiutowali pod szyldem Tears For Fears w 1983 roku. Ich debiutancki album „The Hurting” spodobał się fanom i krytykom, pokazując, że dwaj młodzi muzycy z brytyjskiego Bath zgrabnie wpisują chwytliwe melodie w formułę modnego wtedy synth-popu. Opinię tę potwierdziła druga płyta duetu – „Songs From The Big Chair”, która przyniosła mu takie hity, jak „Shout” czy „Everybody Wants To Rule The World”. Dzięki nim Tears For Fears podbili USA, pieczętując sukces kolejnym krążkiem – „The Seeds Of Love”. Mimo tego w połowie lat 90. drogi muzyków rozeszły się.
Nie na dobre jednak. Tears For Fears powrócili w 2000 roku, wydając w kolejnych latach dwie nowe płyty. Podsumowaniem tego okresu działalności grupy jest jej podwójny album koncertowy. „Songs For A Nervous Planet” pokazuje, że Brytyjczycy nocno oddalili się od synth-popu z lat 80. Dwadzieścia dwie piosenki z dwóch krążków to klasyczny rock dla dorosłych w amerykańskim stylu. Muzyka zespołu ma mocne i szerokie brzmienie, dawne hity uderzają z większą energią. Tak brzmią też cztery premierowe utwory wykonane przez Tears For Fears na żywo, co oznacza, że Orzabal i Smith pójdą dalej tym tropem w swej twórczości.

Michael Kiwanuka „Small Changes”, Universal 2024
Gdyby Wielka Brytania nie przyjmowała uchodźców z Afryki, być może jego życie wyglądałoby dziś inaczej. A tak – jego rodzice znaleźli bezpieczne schronienie przed reżimem Idi Amina w Ugandzie na plebanii kościoła w Newton Abbot. Tam mały Michael przyszedł w 1987 roku na świat i dzięki temu mógł uczyć się nie tylko w szkole powszechnej, ale też zaspokajać swoją pasję do muzyki, ćwicząc grę na gitarze i basie. W efekcie wyrósł na cenionego wokalistę i instrumentalistę, który ponad dekadę temu rozpoczął udaną karierę solową. Do tej pory nagrał trzy ciepło przyjęte albumy – a teraz ukazał się kolejny.
„Small Changes” pojawia się tuż po nagrodzonej prestiżową Mercury Prize płycie „Kiwanuka”. Mimo to brytyjski piosenkarz poradził sobie z presją nagrania równie dobrego materiału. Piosenki z jego czwartego krążka podtrzymują opinię, że ich autor jest jednym z najważniejszych głosów dzisiejszej sceny muzycznej w Anglii. W jedyny dla siebie sposób Kiwanuka łączy tu folkową lekkość z soulową żarliwością, tworząc przejmujące piosenki, niosące chrześcijańskie przesłanie wiary, miłości i nadziei. Tym razem natchnieniem dla artysty były narodziny dwójki dzieci. „Słyszałem zawsze, że dzieci mają to do siebie, że dodają ci skrzydeł. Nie wiedziałem, co to oznacza, ale teraz już wiem” – twierdzi piosenkarz.
