NIK o aferze wizowej. Rosjanie dostawali polskie wizy mimo ograniczeń

Dwa lata temu Świetliki obchodziły trzydziestolecie swojej działalności. To w 1992 roku doszło do połączenia sił młodego poety Marcina Świetlickiego z trzema muzykami krakowskiej Trupy Wertera Utrata: basistą Grzegorzem, Dyduchem, gitarzystą Tomkiem Radziszewskim i perkusistą Markiem Piotrowiczem. Grupa zadebiutowała podczas spotkania poetów „Na Głos”, gdzie na widowni siedziała Wisława Szymborska i Czesław Miłosz.
- Wszystko działo się tak szybko, że nie mieliśmy czasu na tremę. Czuliśmy się dość swobodnie - wszakże Miłosz też człowiek. Zagraliśmy, był mały skandal, ale artystyczny raczej. I naturalnie nam to wyszło. Ogólnie pusta prowokacja nie mieści się w naszej strategii artystycznej. Choć z drugiej strony, ja bym czasem chętnie zrzucił szatki na scenie. Koledzy mnie jednak powstrzymują – mówi nam Grzegorz Dyduch.
Już pierwsza płyta Świetlików – „Ogród koncentracyjny” – wywołała duże zainteresowanie zespołem w mediach i wśród fanów rodzimego rocka. Krakowska formacja zaprezentowała oryginalne piosenki, na które składała się mroczna i chropowata muzyka, wywodząca się z post-punku w stylu Varieté czy Made In Poland, uzupełniona egzystencjalnymi wierszami, recytowanymi przez Świetlickiego.
- Byliśmy trochę bezczelni. Już sam pomysł założenia rockowej bądź, co bądź kapeli, z kolegą, który mówi wiersze, a nie śpiewa, był dosyć niekonwencjonalny. Nasz pierwszy wydawca po wysłuchaniu taśmy demo obawiał się, że z etykietką „poezja śpiewana” będziemy musieli rozkładać stolik przed uniwersytetem i nagabywać studentów polonistyki. Słuchacze też podchodzili do nas początkowo dosyć ostrożnie. Myśleli, że będziemy Starym Dobrym Małżeństwem w wersji punk – wspomina Grzegorz Dyduch.
Największym sukcesem okazał się dla Świetlików z pozoru wydawałoby się szalony projekt – wspólna płyta „Las Putas Melancolicas”, nagrana w 2005 roku z... Bogusławem Lindą. Krakowskim muzykom udało się wtedy nawet wylansować swój jedyny radiowy przebój – „Filandia”, a cały materiał wydał polski oddział światowego koncernu Universal.
Do dzisiaj Świetliki nagrały siedem albumów. Ostatni z nich ukazał się cztery lata temu w czasie lockdownu i nosił tytuł „Wake Me Up Before You Fuck Me”. Pod ironicznym tytułem, odwołującym się dwuznacznie do słynnego przeboju grupy Wham! z lat 80., znalazła się kolekcja posępnych piosenek, które idealnie wpasowały się w panujący wówczas klimat niepokoju wywołany pandemią.
- Jesteśmy zespołem zadaniowym. Nie musimy wydawać płyt regularnie co dwa lata. Graliśmy w ostatnim czasie sporo koncertów. I w pewnym momencie nasze wewnętrzne częstotliwości się zgrały. To sprawiło, że weszliśmy do studia i dość szybko wszystko nagraliśmy. Te siedem lat przerwy od poprzedniej płyty poświęciliśmy na gromadzenie energii, która w końcu szybko się uwolniła. I tak narodziły się nowe piosenki – wyjaśnia Grzegorz Dyduch.
Krążek ma też dwie różne okładki – oryginalna wygląda jak kadr z filmu Wojciecha Smarzowskiego: widnieje na niej sznur z pętlą zwisający z drzewa na zimowym tle.
- „Wake Me Up Before You Fuck Me” jest w pewnym sensie negatywem naszej poprzedniej płyty – „Sromota”. Wszystko jest na niej inne niż na tamtej: jest krótka, minimalistyczna, nie ma na niej żadnego rozbuchania, wszystko jest kameralne i oszczędne. To raczej kondensacja niż rozpasanie. I to fajnie się wpisuje w obecny czas. Nie jest to dzieło „letnie”, dotyczy spraw istotnych, poważnych i smutnych – tłumaczy Grzegorz Dyduch.