Oczywiście, że jestem zaprzyjaźniony! Ale nie w tym rzecz. Cieszę się, że te postaci wciąż istnieją, ludzie od nich czegoś żądają, czyli czegoś ode mnie potrzebują. Gdy po latach grania dostosowuję np. Kontrabasistę do mojego wieku, to jest tak, jakbym był zmuszony do specjalnego skonkretyzowania i skondensowania myśli na tej dawnej postaci. Ale na co dzień mam raczej
w głowie "bałagan" na ten temat.
Zajmuję się czym innym: biegam, kombinuję, myślę, czasem się zagwożdżę nad czymś i choć jest to najczęściej myślenie o bohaterach, których jestem siłą sprawczą, bo ich wymyślam, albo siłą wykonawczą, bo ich gram, to przecież nie szukam sobie ciągle takiego stymulatora, żebym sam siebie musiał upewniać w pomysłach. Wręcz przeciwnie, czasem nawet zostawiam sobie jakąś swobodę zmiany. Bo im więcej dróg i możliwości, tym lepiej.
Dla postaci i dla swobody pomysłów. Dopiero gdy ktoś mnie o coś spyta, nagle mam poczucie autodyscypliny. Wiem wtedy, że muszę się uporządkować dla postaci, którą określam przed potencjalną widownią, albo wręcz przed widownią całkiem nową. Ale to dotyczy bohaterów już istniejących, tych, o których nieraz się mówi, że żyją własnym życiem, bo sprawdza ich i ocenia każda widownia, która ich chce oglądać.
Czym innym jest oczekiwanie na bohaterów nowych, tych, którzy dopiero się narodzą. Dla mnie
- nie jestem psychologiem czy lekarzem - wszelkie myślenie o konkretnym bohaterze jest na początku bardzo nasączone fantazją. Więcej sobie wyobrażam na ten temat i wolę to robić, niż skrupulatnie odcyfrować nawet to, co jest w tę postać wpisane. Bo dla mnie wszelka luźna dywagacja o postaci to coś najpiękniejszego, co mogę w życiu robić. Potem samo wykonanie mniej mnie interesuje.
Podoba mi się, że wymyślasz postać razem z jej prawdziwym życiem. Bo jak wprowadzasz bohatera w świat, to wypuszczasz go z jakimś kośćcem. On skądś pochodzi, ma jakieś wykształcenie, uczuciowe doświadczenia... To jest taka podstawa, którą się przerabia ze studentami, gdy zaczynają pisać scenariusz. Możesz wtedy wszystko wymyślać... "na wolne koło", jak mówią Włosi.
Aliści, jak go już wprowadzisz w świat, czyli w określoną fabułę, to musisz być konsekwentny.
On sam będzie cię zresztą ograniczał. Np. będziesz chciał w scenariuszu, żeby on spotkał się z jakąś kobietą i wtedy zaczyna się cały kłopot. Mówisz, zaraz, zaraz, przecież on ma takie poglądy,
że to mu nie pozwoli nawiązać akurat takiego kontaktu. Więc co ja tu chcę wymyślać? Czy on w tym momencie akcji ma rezygnować ze swoich poglądów?
Niby przecież może zrezygnować, tylko my musimy sobie z tego zdawać sprawę. Ale może nie rezygnuje, a wtedy ten nasz pomysł autorski nie może się rozwinąć, bo bohater, którego stworzyliśmy, postąpiłby inaczej. Tu się zaczyna normalna "krzyżówka": "pionowo" i "poziomo"
- wszystko musi się zgadzać. To, co Krzysiek Kieślowski mówił, że od 20. strony scenariusz pisze się sam.
Ale tu jest jeszcze jedna ważna tajemnica: wymyślona postać rządzi się swoją wyrazistością
i konsekwencją, ale, gdy jest budowana, to powstaje trochę na obraz i podobieństwo autora. Żaden autor się do tego nie przyzna, ale tak jest. Ja też właściwie robię filmy o sobie. O mężczyźnie
w moim wieku, po różnych przejściach, które mogłyby mi się przytrafić. O kimś takim wiem najwięcej. Dlatego tak podziwiam autorów, którzy potrafią wymyślić postać diametralnie od siebie różną. Podziwiam reżyserki, które potrafią realizować film o mężczyźnie, albo reżyserów, o których się pisze, że są "malarzami kobiet".
Podziwiam, bo ja bym tak nigdy nie potrafił. Ale jeśli tworzy się postaci, które w pewnym stopniu są nami, to trudno się dziwić, że i ów specyficzny związek między autorem i jego bohaterami jest rzeczywisty. I w pełni uzasadniony.