Teoretycznie tak bywa, ale zawsze pozostaje ciekawość, które z owych artystycznych zdarzeń będą pamiętane i dlaczego akurat te. A tu nie ma ścisłych reguł. Miałem nie tak dawno osobiste doświadczenie na ten temat. Zatytułowałem je sobie: „Ambiwalentne uczucie artysty”. Zaprosili mnie studenci Uniwersytetu Jagiellońskiego do Auditorium Maximum. Mówię: - Panowie, przecież to za duże wnętrze, ja lubię kameralnie. -Nie, nie, my się postaramy, my tak wszystko zorganizujemy, że będzie dobrze. Wchodzę: 1200 osób, po ostatnie rzędy, wszystko zajęte. Wybite tłumy. Brawa, wiwaty, machają do mnie, prorektor Jacek Popiel mnie wita, a organizator dumnie: - Proszę zobaczyć, jak pana kochają!
Współczynnik narcyzmu podniósł mi się niebezpiecznie, ale przecież widzę: tłumy są i żywa reakcja na moją osobę jest także. Stoję, słucham, bo organizatorzy przygotowali na początek niespodziankę: sondę wśród studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Siadamy, a na ekranie zaczyna się sonda. Pytają studenta: Co ci mówi nazwisko Jerzy Stuhr? A on: - „Seksmisja”! - A jeszcze coś? - No nie. Drugi student: Nazwisko Stuhr? - No jakże! Inspektor Ryba, Kiler! Trzeci: - Stuhr? Ach, osiołek ze „Shreka”! Najlepsza rola!
Mój współczynnik dumy obniża się i obniża… i myślę, czy to pokolenie tylko z tego mnie zna? Tak przejdę „do wieczności”? Patrzę na ten tłum i myślę, że może chcą tylko posłuchać głosu osiołka? Jak taką prośbę wyraża w szpitalu dziecko po operacji płuc - to ja chętnie mówię „osiołkiem”, bo wiem, że to go odrobinę rozweseli. Ale jeśli ten tłum studentów by na to czekał?
Opowiedziałem o tym redaktorowi, który wywiad ze mną przeprowadzał dla Wirtualnej Polski. A on na to: - Panie Jerzy, niech się pan nie martwi, bo jak wystukałem w Googlach „Jerzy Stuhr”, to mi wyszło: „Rak, Kontrabasista i coś tam jeszcze trzeciego - sam nie pamiętam”. Przełknąłem. Może ten „rak” na pierwszym miejscu troszkę wzbogaca mój wizerunek - myślę sobie cichutko, bo może ktoś potrzebujący będzie chciał szukać u mnie porady? Pamiętam, jak zmarły ksiądz Kaczkowski mówił o sobie, że jest „onkocelebrytą”, i że takiego go ludzie potrzebują. Dobrze - myślę - może i ja…
Ale gdzie film „Amator”, gdzie „Wodzirej”? Oczywiście, jak zaczęliśmy ze studentami rozmowę, to nie było źle! Szybko się okazało, że coś tam widzieli, pamiętają, pytają.
To opowiadanie jest więc opowiastką o pokorze. Bo nawet jeśli każdy z nas myśli, że będą mówić o nim jego dzieła, to wcale nie dzieje się to wprost i mechanicznie! Ileż ja widziałem koleżanek, kolegów upojonych sobą… A potem niespodziewanie rozczarowanych! Zawsze ta moja austriacka ostrożność czuwa gdzieś w środku, żeby nigdy nie przechylać się w stronę samouwielbienia. A komedie sprzyjają takiemu przechyłowi. Dlatego tak lubię Włochy, bo tam jestem postrzegany jako dramatyczny aktor. Nawet dokładniej: taki od wyrafinowanych i niejednoznacznych ról. Akurat takie role tam do mnie przyszły! I w „Kajmaku”, i w „Habemus Papam”… Pamiętam, jak operator włoski mnie wychwalał i wychwalał, a wreszcie mówi: - Jerzy, jesteś świetny aktor, ale czy nie chciałbyś się kiedy wypróbować w komedii?
Spotkanie ze studentami w Auditorium Maximum potoczyło się prawidłowo. A już zakończenie było niezwykłe. Okazuje się, że był konkurs wśród uczniów na temat wybitnych absolwentów Uniwersytetu Jagiellońskiego i jakaś szkoła z Sosnowca za najwybitniejszego absolwenta uznała mnie!
Znowu podbiło to mojego bębenka...
NOTOWAŁA: maria malatyńska